Jak przebiegłem ultramaraton?
Jesienią zeszłego roku stwierdziłem, że czas na ultramaraton. Maraton już przebiegłem, byłem po dwóch biegach Wyszehradzkich na dystansie 21 km z przewyższeniami ~700 metrów. Miałem za sobą, co najmniej kilka kolejnych wybiegań na podobnym poziomie trudności. Postanowiłem, że delikatny ultramaraton, taki w okolicy 50 km i z niewielkimi przewyższeniami, jest w moim zasięgu. Zacząłem więc planować.
Największym wyzwaniem w planowaniu celów długoterminowych, a takim był ultramaraton, jest dla mnie systematyczność przygotowań. Przede wszystkim musiałem jakoś dobrze przepracować zimę. Najbardziej bałem się błota i przewyższeń, jakie będą na ultra. Nie dystansu, bo dystans wydawał się w zasięgu. Skoro 1,5 roku wcześniej przebiegłem maraton, a przez ten czas trochę pracowałem, dołożenie 10 kilometrów wydawało się łatwizną. Błoto i przewyższenia! Taki był plan. Jak można to wytrenować? Nie wiedziałem, ale zapisałem się na serię biegów Grand Prix Krakowa w biegach górskich na dystansie 11,7 km z prawie 500-metrami przewyższenia. Seria 5 biegów od listopada do początku marca. Idealnie na zimę. Dlaczego nie wybrałem więcej? Bałem się zimowych, mroźnych warunków, w których przebiegnięcie 23,2 km i ponad 900 metrów przewyższeń może być poza moim zasięgiem. I zamiast trenować do ultramaratonu, po prostu zrezygnuję.
Dodatkowo postanowiłem w końcówce stycznia wystartować w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim i sprawdzić się na dłuższym dystansie w terenie. Tutaj, niestety, wyeliminowała mnie choroba. Wolałem poważniej nie ryzykować zdrowia dla samego udziału w biegu, szczególnie, że ukończenie w tym stanie było bardzo wątpliwe. Pierwszy raz zrezygnowałem z biegu, na który się zapisałem, za który zapłaciłem. Bolało. Siedziałem ubrany w strój biegowy, smarkając i kichając, i obserwowałem wyniki online na ekranie komputera.
Cześć! 🙂
Oprócz robienia zdjęć krajobrazowych i prowadzenia bloga, zajmujemy się również fotografią profesjonalnie.
Wejdź na nasze portfolio i zamów u nas sesję zdjęciową!
Poza tym jednym epizodem, zima minęła spokojnie. Wystartowałem we wszystkich biegach Grand Prix Krakowa. Nawet tydzień po chorobie byłem w stanie biec i uzyskać całkiem przyzwoity wynik. Mimo tych startów nie czułem, żebym zimę przepracował dobrze. Brakowało długich wybiegań, przewyższeń, brakowało podbiegów i interwałów.
Wiosna – czas prawdziwych przygotowań
Wiosną zabrałem się za siebie. Wystartowałem w Półmaratonie dookoła Jeziora Żywieckiego. Wróciliśmy tutaj z chłopakami po dwóch latach i każdy zrobił życiówkę na tym biegu. Byłem bardzo zadowolony z mojego wyniku, mimo, że niewiele zabrakło do pobicia 1:45:00 – miałem 1:46:22 (za pierwszym razem 1:54:02, więc super poprawa!).
Trzy tygodnie później był Cracovia Maraton, do którego podchodziłem totalnie na luzie. Chciałem zrobić swoje. Pogoda spłatała w tym roku psikusa. Cały bieg odbywał się w deszczu i niewysokiej temperaturze. Ja natomiast postanowiłem, co kilka kilometrów opowiadać, co czuję i jak mi się biegnie. Relacje na instagramie były może nieco zbyt emocjonalne, ale tak to przeżywam podczas biegu… Znów 38. kilometr to była moja mała ściana, ale mimo to… 3:50:22. Tak dobrego rezultatu nie mogłem się spodziewać!
Minął maj i nadszedł w końcu ten dzień! Na moje pierwsze ultra wybrałem Ultramaraton Wyszehradzki. Zamiast na 21 km, miałem wystartować na 55 km w moim rodzinnym Przemyślu. Wiedziałem w zasadzie, czego się spodziewać. Pierwsze 13 kilometrów wygląda, tak samo, jak krótsza trasa. Tutaj kumulowała się połowa przewyższeń na trasie. Dalsza część prowadziła głównie po płaskim – często po asfalcie z „krótkimi” wybiegami i zbiegami do okolicznych fortów. Te krótkie odcinki do i z fortów, to 3-5 kilometrów szutrowej, często dość stromej drogi. Bardziej niż tych przewyższeń, obawiałem się długich odcinków odsłoniętego asfaltu. Jak się później okazało – słusznie.
Gotowi na ultramaraton? Start!
Wystartowaliśmy o 7 rano. Już o tej porze było ponad 25 stopni Celsjusza. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to fakt, że niemal wszyscy pod Przemyski zamek podchodzili. To nie jest super stroma górka, ale nauczony doświadczeniem – nie wyrywałem się przed szereg. Robiłem to, co inni. Jak oni szli, to i ja, jak oni biegli – to i ja. Podchodziliśmy niemal każdą górkę, a po prostej i w dół biegliśmy. Kilometry uciekały, a tętno trzymało się super nisko. Na tyle nisko, że nie powinny mi się zrobić zakwasy – myślałem. To był dobry plan na taki długi dystans.
Gdy wybiegliśmy z lasu w okolicach 18. kilometra, temperatura dochodziła do 30 stopni. Była dopiero 9 rano, a żar już lał się z nieba. Jeszcze tego nie wiedziałem, ale to właśnie w związku z tym słońcem, miała się rozegrać najtrudniejsza walka. Około 20. kilometra użyłem pierwszego shota magnezowego. Jeszcze nie miałem przypadłości skurczowych, ale zaplanowałem użycie po 20 i 40 kilometrach, właśnie po to, żeby nie wystąpiły. Miesiąc wcześniej na maratonie, od 35. kilometra, nawet jeśli chciałbym przyspieszyć – nie mogłem. Czułem wtedy, że lekki zryw spowoduje momentalny skurcz i wykluczy mnie z dalszej walki o dobry czas. Nie chciałem powtórki i tego strachu czy dam radę.
Kilometry uciekały, a mi biegło się coraz ciężej. W punkcie odżywczym (z limitem 4,5 godziny) na 30. kilometrze wypiłem ponad litr płynów. Kto biegał, ten wie, że z taką ilością w żołądku biegnie się dość ciężko. Ja jednak tego kosmicznie potrzebowałem. Byłem po 3,5 godzinie biegu. Tak jak przed startem śmiałem się, że trudno byłoby nie dobiec do tego miejsca w limicie, tak teraz wydawało mi się to całkiem prawdopodobne. Do tej pory cały czas biegłem, gdzie tylko była możliwość, a jednak miałem tylko godzinę przewagi. Trochę mało…
Pomoc potrzebna!
W okolicach 33. kilometra, pierwszy raz musiałem przejść do marszu na prostej. To było coś, czego podczas przygotowań nie przewidziałem. Byłem pewny, że nawet przy bardzo dużym zmęczeniu będę w stanie truchtać w tempie 8:00 min/km. Nie byłem. Dodatkowo, stopy zaczynały odczuwać ogromny dyskomfort na asfalcie. Na to też nie byłem przygotowany. Wcześniej w butach, które miałem na nogach robiłem dystanse około 30 km, ale zawsze biegałem po miękkim terenie. Tutaj miałem już, co najmniej 10 km zrobione po asfalcie/ostrych kamieniach. Stopy zwyczajnie nie były przyzwyczajone, aż do takiej twardości podłoża. Musiałem iść. Po kilkuset metrach jakoś odzyskałem siły i zacząłem znowu powoli truchtać. Jednak od tego momentu, trucht i marsz rozkładały się mniej więcej po połowie.
Po 35. kilometrze poczułem zbliżający się skurcz. Szybko sięgnąłem po kolejny shot magnezowy. Takiego niedoboru magnezu się nie spodziewałem, ale miałem w zanadrzu, a raczej u supportu dodatkowe ampułki. Supportem była oczywiście Asiula. Czekała na 36. kilometrze. Doładowała mnie wodą, coś zjadłem, zmierzyłem cukier i byłem gotowy lecieć dalej. Powoli, ale do przodu. To spotkanie spowodowało, że wstąpiły we mnie nowe siły.
Zresztą nie tylko spotkanie z Asią tchnęło we mnie nowe siły. Bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie ludzie, którzy pomagali tak, jak mogli. Ci, co podlewali ogród, widząc biegacza, biegli, żeby polać i pomóc trochę w upale. Ci, którzy kosili trawę, biegli po butelki z wodą i wystawiali w kubeczkach, żeby każdy mógł skorzystać. Dzięki nim, nie było czuć tych 33-35 stopni, jakie były wokół. A może było czuć, ale po prostu było łatwiej wytrwać?
Puk, puk. Kto tam? Kryzys.
40 kilometrów minęło, a mnie opuściły wszystkie siły. Od tego momentu, po 5 godzinach biegu w takim upale, jedyne o czym myślałem, to o tym, żeby po prostu zrezygnować. Bolały mnie stopy z butów, kark stawał się coraz bardziej sztywny z odwodnienia, kamizelka ciążyła na plecach, a słońce nie przestawało świecić. Szkoda mi jednak było tego włożonego wysiłku, a dodatkowo Asia dopingowała i supportowała mnie, co kilka kilometrów.
Szedłem do przodu. Powoli, ale na asfalcie starałem się utrzymywać tempo 9:00-9:30 min/km. To w sumie nie było, aż tak wolno. Takie tempo, to nieco szybciej od zwykłego piechura w mieście, który idzie w tempie 10:00 min/km, albo od średniej, jaką liczy się w górach – 12:00 min/km. Gdy tylko doganiałem jakąś parę biegaczo-chodziarzy, podczepiałem się za nich i przysłuchiwałem rozmowom. Na tym etapie zmęczenie było tak duże, że potrzebowałem słów otuchy, nawet tych nie kierowanych do mnie. Jeśli biegacze rozmawiali na tematy inne niż bieg, czułem się jeszcze lepiej. Zapominałem o biegu i stawałem się obserwatorem opowiadanych historii…
Ten stan trwał ponad 10 kilometrów. W międzyczasie, na 45. kilometrze znów poczułem skurcze. Shot numer 3 poszedł w ruch. Jeszcze trochę maszerowałem i powoli zacząłem uświadamiać sobie to, że zbliżam się do mety. Odzyskiwałem siły. Powoli, ale jednak coraz bardziej wyraźnie czułem, że znów mogę biec. Wolno, ale jednak. Podchodzenie pod Kopiec Tatarski wspominam już jako przyjemne. Stawiałem kroki jeden za drugim, coraz szybciej. W końcu, zacząłem truchtać do góry! Pierwszy raz na całej trasie biegłem do góry, bo miałem jeszcze zapasy energii. Zbiegłem trasą downhillową, wyprzedzając dwóch innych biegaczy, którzy patrzyli na mnie jak na wariata.
Kończymy ten ultramaraton!
Trasa w dół uliczkami Przemyśla, mimo bólu stóp, poszła mi bardzo sprawnie. W tym miejscu ścigałem się już tylko sam ze sobą. Na mecie chciałem wyglądać na tego, któremu się udało, na tego, którego słońce i trasa nie zdołały pokonać. Z każdym krokiem było coraz bliżej, a ja czułem że jestem już prawie na mecie. Ostatni zbieg. 150 metrów do mety. I nagle poczułem. Dogonił mnie. Uciekałem przed nim tyle czasu, a on mnie dopadł. Skurcz był krótki, ale wyraźny. Musiałem zwolnić, żeby wbiec na metę bez grymasu bólu.
Tyle czasu myślałem, jaki gest wykonam kończąc pierwszy ultramaraton? Padnę na ziemię pokazując jak było ciężko? A może podniosę rękę w geście zwycięstwa i siły? Była jeszcze ta poza „olimpijska” – z rozłożonymi ramionami na boki, kojarząca się ze zwycięzcą przecinającym wstęgę linii mety. Co wybrać? Pytania tłukły się w głowie, ale walka ze skurczem na ostatnich metrach, całkowicie wybiła mi te myśli z głowy. Na mecie czekali na mnie Asiula i Krzysiek. Krzysiek zdążył ukończyć trasę na dystansie 21 km, wykąpać się, ogarnąć, odpocząć, zjeść i nabrać na nowo sił, mimo tego, że startował 2 godziny później niż ja. Wbiegłem na metę. Chyba rozłożyłem ręce na boki, ale tego nie pamiętam. Byłem kosmicznie zmęczony, ale satysfakcja z ukończenia była równa wysiłkowi w to włożonemu.
Mój zegarek pokazał 56,21 km. Czas? 7:31:51. Niewiele zabrakło i byłoby 2 razy więcej niż na maratonie. Jest jeszcze trzecia liczba, którą warto wspomnieć. 5943. Tyle spaliłem kilokalorii. Zmęczenie? Nawet nie. Czułem, że wypaliłem całą dostępną energię, ale ani zakwasy, ani bóle mięśniowe nie były dla mnie problemem. Musiałem jednak spędzić kilka godzin w łóżku. Nie ze zmęczenia, a z odwodnienia. Szacuję, że podczas całego biegu wypiłem około 2 litry izotoników i 4 litry wody, ale przy tej pogodzie było to wciąż zbyt mało.
Tak, zostałem ultrabiegaczem*!
Gdy przez rok robiłem zdjęcia codziennie, nauczyłem się nieco wytrwałości. Nie chciałem jednak na tym poprzestać w tej nauce. Kolejnym krokiem było rozpoczęcie innego długodystansowego projektu. Ultramaraton był mi potrzebny, żeby znów udowodnić sobie samemu, że mogę pracować miesiącami nad ważnym dla mnie celem. Ta gwiazdka w tytule to nie przypadek. Nie czuję się wielkim biegaczem, nie bardzo czuję się również ultramaratończykiem. Przebiegłem tylko jeden ultramaraton (dystans większy niż 42 195 m). A w zasadzie powinienem napisać – pokonałem. Bo z bieganiem, jak mogliście przeczytać, to aż tak wiele wspólnego nie miało. Podejrzewam, że 1/4, a może i 1/3 przeszedłem. Może powinienem się w takim razie nazywać ultrachodziarzem? A może jednak ultramaratończykiem, nawet jeśli zabrzmię jak uczeń „zerówki”, chwalący się, że chodzi już do podstawówki?
Cześć! 🙂
Oprócz robienia zdjęć krajobrazowych i prowadzenia bloga, zajmujemy się również fotografią profesjonalnie.
Wejdź na nasze portfolio i zamów u nas sesję zdjęciową!