Najciekawsze atrakcje na południu Islandii
Południe Islandii nas zachwyciło, zamurowało, zrobiło na nas ogromne wrażenie, wryło w siedzenia samochodu i zostawiło ze wspomnieniami, których nie zapomnimy z pewnością do końca życia. To tutaj poczuliśmy, co znaczy prawdziwa ulewa na wyspie, jak wygląda jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, podziwialiśmy fokę płynącą na wyciągnięcie ręki, prawie dryfowaliśmy na tańczących odłamkach lodowców w oceanie, wcieliliśmy się w poszukiwaczy wraku samolotu, poczuliśmy prawdziwy wiatr we włosach stojąc na klifach, zaprzyjaźniliśmy się z islandzkimi kucami, a nawet udało nam się znaleźć liścik po chińsku (!) na czarnej plaży… I wiele przygód by się jeszcze znalazło. Przemierzając przez 3 dni około 600 kilometrów na południu zobaczyliśmy, że krajobrazowe bogactwo Islandii nie ma końca. W momencie, gdy myśleliśmy, że nie ma czegoś piękniejszego, pojawiał się widok, który uświadamiał nam, jak bardzo byliśmy w błędzie.
Małe niepowodzenia na Islandii…
Południe jednak nie wyszło aż tak idealnie, jak zaplanowaliśmy. Jednego dnia tak lało, że zobaczyliśmy jedną atrakcję i wróciliśmy do domu, bo nie dało się nic zwiedzać. Zwiedzenie archipelagu Vestmannaeyjar okazało się niemożliwe, gdyż port z którego chcieliśmy odpłynąć był akurat w remoncie (to nic, że na stronie nie było o tym ani słowa), a lot na wyspę oddaloną o kilka kilometrów, kosztował prawie tyle, co przelot na Islandię i z powrotem. Niemożliwym okazało się również zwiedzenie najwyższego wodospadu na Islandii – Haifoss, ponieważ droga była nieprzejezdna. 🙁
Pomimo tych niewielkich przeszkód, zakochaliśmy się w tym, co zaoferowało nam południe wyspy. Zapraszamy do lektury. 🙂
Cześć! 🙂
Oprócz robienia zdjęć krajobrazowych i prowadzenia bloga, zajmujemy się również fotografią profesjonalnie.
Wejdź na nasze portfolio i zamów u nas sesję zdjęciową!
Osada Keldur
Magia niewielkiej osady w Keldur dosłownie mnie powaliła. Mistyczna, osamotniona, otoczona tylko polami, górami i wijącą się rzeczką. W promieniach zachodzącego słońca, prezentowała się niesamowicie i wryła się w moją pamięć tak bardzo, że śmiem twierdzić, iż to jedno z cudowniejszych miejsc na wyspie.
Keldur to miejsce historyczne, gdzie znajduje się najstarsza na Islandii osada pochodząca z XI wieku, a jeśli wierzyć najnowszym badaniom, to powstała jeszcze przed X wiekiem. W jej skład wchodzi kilka torfowych domków, kościół oraz niewielki cmentarz. Obecnie znajduje się tu również farma.
Ciekawostka. Keldur w XII i XIII wieku było własnością jednego z najpotężniejszych islandzkich rodów – Oddi. Często w opisach pojawia się również nazwisko Jóna Loftssona, który mieszkał w Keldur i był najbardziej wpływowym przywódcą starej wikińskiej religii Ásatrú.
Wskazówka. Od połowy czerwca do połowy sierpnia otwarte jest tutaj muzeum, gdzie płacąc za wstęp 750 ISK (ok 22 zł), można zwiedzić torfowe domy i kościół. Szczerze polecam jednak wybranie się w godzinach popołudniowo-wieczornych, a gwarantuję, że poczujecie magię tego miejsca za darmo. 🙂
Wskazówka nr 2. Do Keldur można dojechać dwoma drogami nr 264. Krótszą i dłuższą, które tworzą pętlę. My przez przypadek pojechaliśmy najpierw drogą dłuższą, którą w większości jest droga szutrowa. Wróciliśmy natomiast drogą krótszą, pokrytą w większości asfaltem.
Islandzkie kuce
Będąc w drodze powrotnej, w pewnym momencie zobaczyliśmy pasące się na polach islandzkie kuce. Widzieliśmy ich mnóstwo we wcześniejszych dniach (i późniejszych też), ale dopiero teraz mieliśmy okazję się zatrzymać. I było to spotkanie jedyne w swoim rodzaju.
Nie wiem czy wiecie, ale kuce islandzkie są wyjątkowe. Są to czystej rasy konie, które nigdy nie opuściły Islandii (te które raz ją opuściły, nie mogą do niej wrócić). Dzięki ich grubej sierści, są przystosowane do niskich temperatur, co oznacza, że nie są zaganiane na noc do stajni. Islandy mają ogromne znaczenie historyczne jak i kulturowe. Są one nadal wykorzystywane do prac przy gospodarstwach domowych, rekreacji, czy wyścigów konnych. My wiele razy widzieliśmy ludzi jeżdżących na kucach przy głównej drodze nr 1. 😉
Nie mogliśmy się przestać zachwycać tymi słodziakami. Były naprawdę cudowne z grubą grzywą, widać że stęskniły się za głaskaniem. W dodatku niebo namalowało kilka pięknych pomarańczowych linii. Gdy wróciliśmy wieczorem do naszego nowego domku w Helli, byliśmy naprawdę szczęśliwi, że mieliśmy okazję przeżyć coś tak niesamowitego. 🙂
Seljalandsfoss
Nie przez przypadek Islandia jest nazywana m.in. krajem 1000 wodospadów. Te mniejsze i większe strumienie wody spadające ze skał są dosłownie wszędzie. Niektóre się chowają we wnętrzu wyspy, ale większość widać z daleka z głównej drogi nr 1. Niektóre są spektakularne, a inne jak gdyby nigdy nic, spływają ze skał.
Seljalandsfoss to chyba jeden z najbardziej popularnych wodospadów, przy którym zawsze są tłumy, nawet jak pada i wieje! My mieliśmy trochę pecha, bo akurat zwiedzaliśmy wodospad właśnie w takich warunkach, ale i tak zrobił na nas niesamowite wrażenie. 🙂
Wodospad jest znany z tego, że można za niego wejść i podziwiać go z całkiem innej perspektywy. 😉
Gljúfrabúi (inna nazwa Gljúfrafoss)
Gljúfrabúi to mniej znany, ale nie mniej godny podziwu, wodospad sąsiadujący z Seljalandsfoss. Ludzie często go pomijają, bo nie ma znaku prowadzącego do niego, a rzadko też wspominany jest w przewodnikach. Wskazówką może być wydeptana ścieżka przy Seljalandsfoss, którą idąc około 600 metrów, dociera się do tegoż wodospadu.
Gljúfrafoss znajduje się za skałą, na którą można wejść i obserwować go z góry.
Niepozorny jednak z zewnątrz Gljufrabui, kryje w sobie tajemnicę. Skałę można obejść z lewej strony, docierając w ten sposób do „serca” wodospadu. 🙂
Wskazówka. Weźcie za sobą odzież nieprzemakalną, bo można się nieźle zmoczyć. 😀
Skógafoss
Skógafoss znajduje się około 30 kilometrów od Seljalandsfoss i Gljufrabui. Jest to kolejny wodospad, który widać z krajowej drogi nr 1 i kolejny, który powinien znaleźć się na liście must see.
Przez Skógafoss przepływa rzeka Skógá, a jego wysokość wynosi 60 metrów. Wodospad można podziwiać zarówno z góry, jak i z dołu. Jest 527 schodów do pokonania, ale zapewniam Was, że warto! Wspaniały widok na wodospad i okolicę gwarantowany. 🙂
Po zejściu na dół, przyszedł czas na zrobienie zdjęć. Łatwo nie było, bo woda rozbryzgiwała się wszędzie, po chwili obiektyw był cały mokry, nie pomagała chusteczka, ani odwracanie się tylko na sekundę, żeby cyknąć fotę. 😉
Wskazówka. Od Skogafoss prowadzą szlaki do pieszej wędrówki, którymi można dojść do Fimmvörðuháls (obszaru pomiędzy dwoma lodowcami – Eyjafjallajökull and Mýrdalsjökull). Trasa ma 22 kilometry i dostępna jest od połowy czerwca do końca sierpnia. 😉
Wrak samolotu Dakota
To był chyba najbardziej intensywny dzień na Islandii. Wstaliśmy wcześnie rano, by przebyć ponad 600 kilometrów we dwie strony. Słońce intensywnie budziło się do życia, gdy około godziny 7 rano wsiedliśmy do auta. Wyobraźcie sobie, że główna droga nr 1 (Ring Road) była całkowicie pusta. Tylko my, wstające słońce i przepiękne krajobrazy. W takich momentach niewyspanie zmienia się w dumę, że udało się wcześniej wstać, by podziwiać niezwykłość natury budzącej się do życia. 🙂
Miejscem, do którego mieliśmy dojechać była laguna lodowcowa Jökulsárlón. Zaplanowaliśmy, że najpierw do niej dotrzemy, a wracając pozwiedzamy resztę atrakcji, które wcześniej minęliśmy.
W drodze do naszego celu, zrobiliśmy jednak dwa przystanki na wrak samolotu Dakota i Laufskalavarda.
Znalezienie wraku samolotu Dakota nie jest wcale takie łatwe. Przygotowywaliśmy się wcześniej i szukaliśmy różnych wzmianek na temat tego miejsca, by być pewnymi, że uda nam się je odnaleźć. Mieliśmy nawet współrzędne, ale brak internetu skutecznie nam utrudnił z nich skorzystać. Najważniejszą informacją, jaką mieliśmy, to ta, że musimy zostawić auto na przydrożnym parkingu i przez 4 kilometry przemierzyć czarną pustynię w poszukiwaniu „skarbu”.
Staraliśmy się iść po śladach opon zostawionych przez terenówki, jednak na początku zgubiliśmy trochę trop. Szliśmy i szliśmy, zostawiając za sobą piękny masyw górski i tylko, co jakiś czas obracaliśmy się, by na niego popatrzeć. Momentami traciliśmy nadzieję, że to jednak nie tu, a bardziej w prawo lub w lewo. Jednak po jakichś 40 minutach wędrówki po czarnych kamieniach, ujrzeliśmy światełko w tunelu. A w zasadzie kadłub. Dostaliśmy energii i prawie dobiegliśmy do wraku, żeby przekonać się, czym 43 lata temu przylecieli tutaj amerykańscy żołnierze.
W 1973 roku samolot Dakota wylądował awaryjnie na czarnej plaży Sólheimasandur. I tak pozostał do tej pory. Oficjalnie z powodu braku paliwa, ale prawda nie jest do końca znana. Najważniejsze, że nikt nie ucierpiał. Z całości samolotu zachował się kadłub, do którego można wejść (ale trzeba zachować ostrożność). My mieliśmy naprawdę szczęście, bo byliśmy sam na sam z wrakiem i mogliśmy porobić ciekawe zdjęcia. 🙂
Po rozstaniu się z Dakotą, tą samą ścieżką wróciliśmy do samochodu. Mijając po drodze coraz więcej turystów, cieszyliśmy się, że mogliśmy napawać się kawałkiem historii w samotności.
Wskazówka. Jeszcze rok temu możliwy był dojazd do wraku, pojazdami z napędem 4×4. Obecnie wprowadzono zakaz dla wszystkich samochodów. Pozostało jedynie przemierzanie plaży na nogach. 😉
Laufskalavarda
Lauskavarda to atrakcja, przy której powinien zatrzymać się każdy turysta. Znajduje się przy głównej drodze nr 1, więc trudno ją ominąć. 🙂
W miejscu tym, stała niegdyś farma o nazwie Laufskalar, która została zniszczona w 894 roku w pierwszym odnotowanym wybuchu wulkanu Katla. Po zniszczeniu farmy powstała tradycja, by każdy podróżny mijający to miejsce po raz pierwszy, zostawił kamyk, który miał mu przynieść szczęście na dalszą podróż. Z kamieni powstały mniejsze i większe kopczyki, które wyglądają naprawdę ciekawie. A za nimi rozciągają się również ładne widoki. 😉
Jökulsárlón
Ruszyliśmy dalej w trasę. Przemierzyliśmy ponad 300 kilometrów, a krajobrazy po drodze zmieniały się, co chwilę. Napawaliśmy się nimi, pstrykając przy tym milion zdjęć i kręcąc filmiki. Kilkanaście mniejszych wodospadów spływających ze skał, bazaltowe kolumny, ciągnące się kilometrami ośnieżone pasma górskie i języki lodowców…
Gdy dotarliśmy do Jökulsárlón byliśmy naprawdę szczęśliwi! W końcu udało nam się zobaczyć jedną z najpiękniejszych lagun lodowcowych na Islandii. 🙂 To tutaj, odrywające się kawałki lodowca Vatnajökull, zamieniają się w ciekawe figury i tańczą na wodzie, tworząc niesamowity spektakl. Za oświetlenie odpowiedzialne jest słońce, które wie, że w jego promieniach figury mienią się i pokazują swój cudowny, błękitny kolor. Ostatecznie wpadają one do Oceanu Atlantyckiego albo osadzają się na czarnej plaży, która nie przez przypadek została nazwana kryształową… 😉
Wskazówka. Docierając do Jökulsárlón nie wiedzieliśmy, w którym miejscu mamy się zatrzymać, ponieważ ludzie gdzieniegdzie parkowali „na dziko.” Teraz już wiemy, że należy skręcić tuż za mostem w lewo, by dotrzeć do laguny lodowcowej lub w prawo, by znaleźć się na kryształowej plaży.
Wsiedliśmy do samochodu, trochę ze smutkiem, że nie pojedziemy już dalej, że nie mamy czasu na objechanie wyspy. Pocieszyliśmy się jednak faktem, że zostawiamy resztę atrakcji na kolejną podróż do Islandii. 😉
Wodospad Svartifoss
W drodze powrotnej pierwszym miejscem, które mieliśmy do zwiedzenia był wodospad Svartifoss. Leżący w Parku Narodowym Vatnajökull, Svartifoss, czyli inaczej Czarny Wodospad, wziął swoją nazwę od ciemnych, bazaltowych kolumn, po których śmiało spływa strumień wody.
Do samego wodospadu wyznaczony jest niedługi, dwu – kilometrowy szlak, prowadzący na początku pod górę. Po pokonaniu pierwszych wysokości, gdy teren zaczyna się wypłaszczać, wodospad ukazuje się w całości. Po około 20 minutach wędrówki, można z bliska zachwycać się jego niezwykłością. 😉
Pola lawowe
Na Islandii, oprócz wodospadów, lodowców, gór i wulkanów można zobaczyć również pola lawowe. Jadąc w stronę Jökulsárlón, nie mogliśmy się nadziwić kilometrom ciągnących się zielonych pagórków i pagóreczków stworzonych przez naturę. Wracając zatrzymaliśmy się przy jednym z zajazdów, by zobaczyć te cuda. I chociaż historia z nimi związana, jest smutna, to są one tak nieziemskie, że nie sposób im się oprzeć.
Pola lawowe w okolicy miejscowości Kirkjubæjarklaustur, powstały przez jeden z największych w historii Islandii wybuchów wulkanu Laki w 1783 roku, trwającego osiem miesięcy. Podczas tego wybuchu z wulkanu wydobyła się największa ilość lawy, jaka miała miejsce w całej historii świata, zalewając prawie 15 kilometrów sześciennych powierzchni. Skutki tego wybuchu były tragiczne. Doszło do największej klęski żywiołowej w historii wyspy (śmierć poniosło ponad 10 tysięcy osób), a mniejsze lub większe anomalie pogodowe zaobserwowano w Azji, Europie i Ameryce Północnej!
Spróbujcie na nich usiąść, a zechcecie wziąć takie ze sobą, by służyły Wam jako najmiększe poduszki świata! Tylko ciiiii, nic takiego nie mówiłam, bo oficjalnie siadać i chodzić po nich nie można. 😉
Vík í Mýrdal
Vík albo Vík í Mýrdal, to niewielka, klimatyczna miejscowość, leżąca przy Ring Road. Miasteczko samo w sobie może nie ma za wiele do zaoferowania, ale jego okolice już tak. 😉 Niedaleko Vik znajduje się czarna plaża Reynisfjara oraz półwysep Dyrhólaey.
Postanowiliśmy zatrzymać się na górce, by podziwiać ładne widoczki na miasteczko i ocean. 🙂
Reynisfjara
Jeżeli ktoś zapytałby się mnie, która plaża jest na Islandii najpiękniejsza, bez wahania odpowiedziałabym, że Reynisfjara. Ma ona w sobie coś magicznego, przyciągającego i niezwykłego. Gdyby tylko tak bardzo tam nie wiało, to można by było przesiadywać na niej dniami i nocami wsłuchując się w szum fali oceanu, podziwiając jaskinię Halsanefshellir z pięknymi bazaltowymi kolumnami po jednej stronie, a po drugiej półwysep Dyrhólaey.
Na tej właśnie plaży udało się Marcinowi znaleźć niewielki zawinięty zwój, który został napisany po chińsku. Przypadek? 😉
Dyrhólaey
Kolejnym punktem i w zasadzie ostatnim tego dnia, był półwysep Dyrhólaey. Słońce, które tak wspaniale przywitało nas rano, zaczęło właśnie powoli zachodzić, a niebo pokazało swoje piękne kolory. Półwysep sam w sobie zachwycił nas wszystkich, a w popołudniowych barwach prezentował się jeszcze lepiej. Przeraziło nas tylko, z jaką siłą fale uderzały o skały. Na szczęście podziwialiśmy to wszystko z góry. 🙂
Nie był to koniec wrażeń na ten dzień. Gdy byliśmy w drodze powrotnej do Helli, zobaczyliśmy najpiękniejszy zachód słońca na horyzoncie, jaki widzieliśmy do tej pory. Nie mieliśmy już sił wysiadać z auta, dlatego zdjęcie zostało zrobione przez szybę, przez Łukasza. Ale efekt powala. 🙂
Sólheimajökull
Na Sólheimajökull udaliśmy się przedostatniego dnia naszego pobytu na Islandii, gdy nie wyszła nam wycieczka na archipelag Vestmannayear.
Lodowiec może i nie jest powalający, ale robi wrażenie. Pozwoliliśmy sobie na nawet na niego wejść. Naprawdę ciekawe doświadczenie! Polecamy, szczególnie, że trafić do niego łatwo, bo również znajduje się blisko krajowej jedynki. 😉
W jeziorze lodowcowym nie pływały praktycznie żadne odłamki lodowca, ale znalazł się jeden „rodzynek”. 😉
Wskazówka. Jeżeli jesteście fanami wędrowania po lodowcach, to propozycja na pewno Wam się spodoba. Na lodowiec odbywają się wyprawy z przewodnikiem. Mieliśmy okazję widzieć kilka grup wychodzących na Sólheimajökull i trochę im zazdrościliśmy. 😉
Skálakot
Skálakot to farma, która oferuje wypożyczenie koni do jazdy rekreacyjnej po Islandii (nawet na kilka dni). My wybraliśmy się z nadzieją, że znów będziemy mogli pogłaskać i pozachwycać się islandzkimi kucami. Trochę się jednak zawiedliśmy. Islandy były tylko przez chwilę nami zainteresowane, a jak zobaczyły, że nic nie mamy, to zaczęły się od nas oddalać. Widocznie były przyzwyczajone do turystów, nie tak jak te samotne przy Keldur.
Hella
Na koniec wpisu chciałabym Was zabrać do Helli. Małej miejscowości na południu Islandii, gdzie w zarezerwowaliśmy sobie noclegi na 3 dni w jednym z drewnianych domków. Zdjęcia wykonane podczas dwóch spacerków po okolicy. 🙂
Nasza podróż po Islandii nie była niezwykłą. Podejrzewam, że wiele ludzi zaplanowało ją tak, jak my. A pewnie i lepiej. 😉 Jednak jeszcze rok temu, nie myślałam, że spełnienie jednego z życiowych marzeń nastąpi tak szybko… Nachodzi mnie w związku z tym, taka mała, banalna, ale jakże piękna refleksja – warto wierzyć w marzenia i je spełniać!
Dziękujemy Marcinowi i Gabrysi, za tak wspaniałą przygodę! 🙂
Zapraszamy również na filmik z naszymi przygodami z południa Islandii:
Do zobaczenia Islandio! 🙂
Poniżej mapka z zaznaczoną trasą i wszystkimi atrakcjami, które się w tym wpisie pojawiły:
Link do głównej części i pozostałych wpisów znajdziecie tutaj. 😉
Cześć! 🙂
Oprócz robienia zdjęć krajobrazowych i prowadzenia bloga, zajmujemy się również fotografią profesjonalnie.
Wejdź na nasze portfolio i zamów u nas sesję zdjęciową!
4 komentarze
Z Archiwum Podróżnika
Świetna wycieczka! Bardzo interesujący wybór miejsc, niekoniecznie typowych i standardowych. Pozdrowienia z Islandii 🙂
Oczko
Dzięki! Staramy się zawsze zobaczyć i miejsca bardziej znane, i te rzadziej odwiedzane 😉 Zazdrościmy i trzymamy kciuki za niezapomniane przeżycia! 🙂
Patryk Zieliński
Jokulsarlon to zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc na Islandii 🙂
Asiula
Oj tak!! 🙂