Przygody zdobywców południowego Izraela – Eilat
Dziś zapraszamy Was na pierwszy, gościnny wpis z naszego trzydniowego wyjazdu na południe Izraela. W tej części, kilka słów o naszych przygodach w mieście Eilat oraz praktyczne informacje na końcu wpisu. Nasze izraelskie przygody opisała Kasia Pawełczyk (za niedługo pojawią się kolejne wpisy Jej autorstwa). Kasia jest doktorantką, zapaloną żeglarką i autorką bloga: Sea Dreamers Blog, który Wam serdecznie polecamy. 🙂
Nie przedłużamy i oddajemy głos Kasi. 😉
Kierunek Poznań
Dochodzi 23:00. Za chwilę powinnam dołączyć do reszty wesołej, podróżniczej ekipy weekendowych zdobywców południowego Izraela. Czujna fotokomórka lampy na podjeździe, jako pierwsza daje znać, że Kraków dotarł na Śląsk. Zbieram szybko rzeczy i bez zbędnych przeciągań wsiadam do samochodu – co by moi współtowarzysze nie zdążyli się zniecierpliwić. Daleka droga przed nami. Na długo przed tym, jak zaczęły nam doskwierać niewygody podróży, podskórnie wiedziałam, że to będzie nasz pierwszy i ostatni lot z Poznania…
Cześć! 🙂
Oprócz robienia zdjęć krajobrazowych i prowadzenia bloga, zajmujemy się również fotografią profesjonalnie.
Wejdź na nasze portfolio i zamów u nas sesję zdjęciową!
Na lotnisko docieramy z wystarczającym zapasem czasowym, jak na warunki poznańskie, więc przez kontrolę bezpieczeństwa i paszportową przechodzimy bez pośpiechu. Hala odlotów świeci pustkami – nie licząc tłumku podróżnych formujących kolejkę na wcześniejszy lot. Trochę w krótkich rozmowach, a trochę w zakamarkach wyobraźni zastanawiamy się jak to będzie w tym Izraelu. Legendy o odprawach i szczegółowym wywiadzie na lotnisku, ludziach z karabinami na każdym rogu i kosmicznych cenach w sklepach, kotłują się w naszych głowach, i co rusz chcą przybrać niebotyczne rozmiary. Na szczęście, po dostarczeniu porannej kofeiny, do rozważań wkracza także zdrowy rozsądek, postulując tezę, że skoro ludzie tam jeżdżą, to wcale nie może być tak strasznie!
No to lecimy!
Pogoda na lot trafia się wymarzona – pojedyncze obłoczki pozwalają na podziwianie świata z wyjątkowej, podniebnej perspektywy. Asia i Łukasz podziwiają Tatry. Ja budzę się dopiero na Bosfor. A izraelską pustynię i, jak się potem drogą dedukcji okaże, Morze Martwe oglądamy już wszyscy z zapartym tchem.
Kiedy do lądowania zostają już zaledwie minuty, uparcie próbuję zlokalizować lotnisko pośród wielu odcieni piasku i piaskowca. W dole pojawia się niewielki, raczej biednie prezentujący się baraczek – lotnisko Eilat Ovda. Wyjściu z samolotu towarzyszy przyjemny powiew ciepła, udowadniający, że listopad da się jednak lubić. Przed nami wylądował inny samolot, przez co do stanowisk kontroli paszportowej tworzy się niemały korek, w którym zastanawiamy się, czy zdążymy na autobus do Eilatu…
Nie taka straszna kontrola paszportowa
Perspektywa czekania kilku godzin na kolejny środek transportu na środku pustyni, po wielogodzinnej podróży, nie jest zachęcająca. I tu czeka nas pierwsze, bardzo przyjemne zresztą, zaskoczenie – kontrola odbywa się dość sprawnie i już po kilkunastu minutach jesteśmy prawie przy okienku. Oczywiście, żeby prawom Murphy’ego stało się zadość, dwie urocze panie przed nami, zamiast grzecznie odpowiadać na rutynowe pytania strażnika, utrudniają całą procedurę manifestacją niezadowolenia z kolejnych pytań poprzez „wiem ale nie powiem” i „udaję, że nie rozumiem”, a także prychnięciami oraz całą gamą zniecierpliwionych min. Jak nietrudno się domyślić, nasza kolejka przez dłuższą chwilę nawet nie drgnęła, a strażnik w okienku zaczął przybierać purpurę na twarzy. Kiedy urocze panie zostały „zaproszone” do osobnego pokoju, zapewne na znacznie bardziej szczegółową kontrolę, jako pierwszy z naszej wesołej ekipy podchodzi do okienka Mateusz. Szybko i konkretnie odpowiada na pytania i po chwili dostaje karteczkę z wizą. Kolej na mnie. Na pierwsze pytanie odpowiadam podobnie jak Mateusz, więc strażnik pyta jedynie, czy jestem z nim. Po twierdzącej odpowiedzi i ja dostaję wymarzoną karteczkę. Najszybciej sprawę załatwia Kamil – mówi, że jest z nami i po niecałej minucie zostaje szczęśliwym posiadaczem „wjazdówki”. Chwilę później dołączają do nas Asia i Łukasz. Zdążyliśmy na autobus – Eilacie nadjeżdżamy!
Szabat i inne zagwozdki
Droga robi na mnie ogromne wrażenie – oto pośrodku totalnej pustyni, która swoją surowością i majestatycznym pięknem zachwyca, i wzbudza respekt, ciągną się dwie „nitki” będące wytworem ludzkich rąk (dla osoby lubującej się w naturalnych, dziewiczych terenach widok suchego gruntu i ostrych, gołych form skalnych, jak najbardziej wpisuje się w definicje majestatycznego piękna). Pierwsza z nich to droga, którą się poruszamy. Druga natomiast to granica z Egiptem – trzy rzędy siatek i drutów kolczastych wysokich na kilka metrów, urozmaicone, od czasu do czasu, jakąś bazą wojskową na wzgórzu. Wrażenie jest ogromne, choć tym razem nie mogę powiedzieć, by było ono pozytywne, zwłaszcza dla kogoś poruszającego się, na co dzień, wewnątrz strefy Schengen.
Eilat mówi szalom!
Na dworzec autobusowy w mieście Eilat docieramy późnym popołudniem (jest piątek), czyli akurat na początek szabatu – sklepy się zamykają, ludzie znikają z ulic i niewiele da się załatwić. Dlatego też, zamiast od razu wypożyczyć samochód i jechać na północ, zostaliśmy zmuszeni do całodniowego plażowania w sobotę. Z uśmiechami na twarzach i ogólną radością, że wszystko póki co szło zgodnie z planem, ruszyliśmy do naszego lokum. Droga, mimo że pod górkę, była prosta i przyjemna – schody zaczęły się dopiero przy rozszyfrowywaniu klatek i układu przestrzennego bloku. Chwilę zajęło zanim okazało się, że wszystkie klatki i tak prowadzą na ten sam taras, z którego trzeba wejść do… kolejnej klatki. Na szczęście chłopaki szybko uporali się ze znalezieniem mieszkania. Teraz trzeba „tylko” poradzić sobie z wejściem do niego. Właścicielki brak, wskazówek również…
Z cudownym widokiem na skąpane w różowo-złotawym świetle zachodzącego słońca góry Jordanii, cierpliwie czekamy. Kiedy wreszcie właścicielka zdradza nam w smsie skrytkę na klucze, okazuje się, że widok z naszego tarasu mamy ten sam, ale… jeszcze lepszy, bo z wyższego piętra! Przytulne mieszkanko z dużym, idealnym tarasem rekompensuje szabatowe utrudnienia.
Łowcy okazji
Ciekawi miasta Eilat po zachodzie słońca i żądni prawdziwego hummusu z oliwkami, ruszyliśmy na wieczorny spacer w poszukiwaniu otwartego sklepu. Pamięć nas nie myliła – otwarte drzwi pod niewielkim szyldem znaleźliśmy tuż obok dworca. Zmyleni opowieściami innych podróżników o szabacie i izraelskich cenach, a także spragnieni zimnych napojów, przełknęliśmy niebagatelną cenę wody (ok. 10 zł za butelkę), hummusu, oliwek i pieczywa, wychodząc z założenia, że i tak nic innego nie znajdziemy. Jak bardzo błędne okazało się to założenie, zorientowaliśmy się kilkaset metrów dalej, gdzie pod równie niewielkim szyldem znajdowały się równie otwarte drzwi kolejnego, dużo tańszego sklepu! Jak to się mówi, mądry Polak po szkodzie…
W samym centrum miasta znajduje się lotnisko. Spokój piątkowego wieczoru przerywają więc pracujące silniki samolotu, który przed chwilą przeleciał nam niemal nad głowami. Jako, że nasz wyjazd był zaprzeczeniem prawie wszystkich zasłyszanych i przeczytanych opinii o Izraelu, to również Eilat, mimo słabych opinii, okazał się mieć swój urok. Choć nie wiem, czy to faktycznie magia miasta Eilat, czy wszechobecne palmy i przyjemne ciepło pod koniec listopada przyczyniły się do naszych odczuć.
Falafele i inne przysmaki
Głodni wrażeń – również kulinarnych, ruszyliśmy na poszukiwania otwartej knajpki. Tym razem w poszukiwaniach pomógł niezawodny wujek Google. I choć docelowe miejsce było zamknięte na cztery spusty, to po drugiej stronie ulicy znajdował się lokal, który otwartymi drzwiami i obecnością tzw. lokalsów mocno zachęcał do wejścia. Na szczęście niezależnie od szlaczków w menu istnieje słowo porozumienia międzykulturowego – falafel. Pięć razy. Nie zawiedliśmy się, ani na lokalu, ani na falafelu. Wyposażeni w małe zakupy i najedzone, szczęśliwe żołądki, wróciliśmy na nasz urokliwy taras, gdzie rozmowom w towarzystwie bezcłowych i lokalnych produktów nie było końca – wszystkim zdecydowanie polecamy takie wieczory!
W poszukiwaniu podwodnych skarbów
Poranek bezlitośnie wdarł się do naszego lokum ostrymi promieniami izraelskiego słońca. O dłuższym spaniu, pomimo zasłoniętych okien, nie było mowy. Postanowiliśmy więc wykorzystać te promienie do cna, szybko pakując ręczniki, kremy do opalania i oczywiście stroje kąpielowe. W poszukiwaniu rafy koralowej obraliśmy kurs na południe. Naturalnie pieszo.
Jak się okazało, długa droga do upragnionego plażingu i podwodnej eksploracji, wiodła wzdłuż przemysłowych zabudowań portowych i co gorsza, w narastającym upale, wydawała się nie mieć końca. Po drodze minęliśmy kilka szczelnie ogrodzonych, płatnych plaż, kuszących różnorodnymi atrakcjami, jak np. delfiny, które od czasu do czasu podobno się tam pojawiają, czy bar serwujący zimne napoje, ale ani rzekome delfiny, ani tym bardziej tłum ludzi czekających na wejście, niespecjalnie nas przekonał do pozbycia się kolejnych szekli. Szliśmy więc dalej. Po prawej stronie pustynia, po lewej zakurzone samochody z importu na tle Morza Czerwonego. Mijamy rondo z rzeźbami wesoło grających muzyków i miniaturką zasłużonego statku Dolphin i znowu rozkoszujemy się pustynią, zakurzonymi samochodami i graffiti rodem z „Gdzie jest Nemo” na budynkach portu.
Prywatna plaża, Morze Czerwone i rafa koralowa
Wreszcie, po kilku kilometrach marszu, niczym fatamorgana, ukazuje nam się kawałek jakby plaży. Jakby, bo zejście po schodkach jest, wygodny żwirek do leżenia jest, nieziemsko lazurowe i przejrzyste morze jest, tabliczki o zakazie kąpieli/plażowania nie ma, ale… żywej duszy też nie ma. Postanowiliśmy zaryzykować i rozłożyć się właśnie tutaj. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę – nie dość, że mieliśmy prywatną i bezpłatną plażę, to jeszcze podwodny świat miał do zaoferowania znacznie więcej niż tylko żwirek! Szybko pozbyliśmy się warstw wierzchnich i ruszyliśmy do wody – początkowo nieśmiało (przynajmniej ja), bo morski chłód powodował intensywne ciarki na rozgrzanym słońcem i wędrówką ciele. Jednak kiedy pierwszy szok minął, można było dać się ponieść mocno zasolonemu morzu.
Oczywiście nie mogło się obyć bez weryfikacji tego, po co tu przyszliśmy, czyli świata podwodnego. Z dużą dozą nadziei, ale i pewną ostrożnością założyliśmy okularki do pływania i zanurzyliśmy ciekawskie głowy. Po raz kolejny w życiu mogłam podziwiać National Geographic na żywo – rafa w pełnej okazałości obłędnie prezentowała się w promieniach izraelskiego słońca zaledwie kilka metrów od brzegu! Różnych kształtów i barw koralowce, rybki w najróżniejszych wzorach i kolorach, i krystaliczna woda. Wrażenia niesamowite, zwłaszcza dla kogoś, kto po raz pierwszy mógł obejrzeć kawałek rafy na żywo. Jeśli tak wygląda w zasadzie mały fragment, to to, co znajduje się w okolicach Sharm el Sheikh musi być po prostu oszałamiające! Oczywiście nie zabrakło czasu na wylegiwanie się i nabieranie kolorów – w końcu witamina D sama się nie wyprodukuje. Po powrocie na nasz taras zgodnie stwierdziliśmy, że ten szabat wcale nie jest zły! I taki listopad to ja rozumiem. 😉
Polowanie na samolot
Rozkład tego wieczoru w dużej mierze uzależniony był od rozkładu lotów na lotnisku w mieście Eilat. Nie żebyśmy planowali skrócić urlop, przeciwnie, gdyby była taka możliwość zostalibyśmy w Izraelu zdecydowanie dłużej! Po prostu Łukasz z Mateuszem koniecznie chcieli uchwycić samolot podchodzący do lądowania, co z naszego tarasu rzeczywiście wyglądało niesamowicie. W pewnym momencie manewru, maszyna wlatywała w miejskie zabudowania – efekt rzeczywiście wart był czekania. Panowie sprawdzili rozkład i zadecydowali, że możemy iść na spacer.
Tym razem zwiedzaliśmy część miasta zlokalizowaną po drugiej stronie lotniska – jak się okazało była tam bezpłatna plaża miejska… W ciągu dnia musiało tam być jednak sporo ludzi, no i tutaj nie sięgają rafy, więc suma summarum, nasza prywatna plaża warta była przejścia tych kilometrów. W sobotni wieczór deptak w centrum tętnił życiem – wszędzie pełno było spacerowiczów, co rusz kuszonych kramami, stoiskami i sklepikami z różnorodnym asortymentem. Kiedy wracaliśmy już w stronę mieszkania, samolot dosłownie przeleciał nam nad głowami! Zachęceni tym widokiem, ruszyliśmy szybkim krokiem, by zdążyć złapać z tarasu kolejne maszyny.
Daleki Eilat, bliskie smaki
Oczywiście po drodze trzeba było zrobić zakupy i tu czekała na nas kolejna niespodzianka. Weszliśmy do jednego z niewielu otwartych sklepów spożywczych, gdzie sprzedawczynią była Rosjanka, która jako lokalne piwo poleciła nam… Carlsberga. Asortyment na półkach też wydawał się taki jakby nietutejszy. I nagle buszując między słoikami z różnymi warzywami w ręce wpada mi słoik prawdziwych, POLSKICH, ogórków kiszonych! I od razu człowiek poczuł się jakoś swojsko. 😉 Oczywiście kupiliśmy – doskonale komponowały się z wieczorem na tarasie, spędzonym w towarzystwie Ogińskiego. Tak się cementuje przyjaźń polsko-izraelską!
Informacje praktyczne:
- Waluta: to izraelskie szekle (ILS), polecamy wymienić w Polsce złotówki na dolary, a na miejscu dolary na szekle – tak jest nieco taniej;
- Kontrola paszportowa: (po przylocie do Izraela), warto pamiętać o tym, by podawać konkretne informacje, o noclegu i miejscach, które się będzie odwiedzać. Nie należy wykręcać się od odpowiedzi, bo grozi to niestety zaproszeniem do osobnego pokoju i dłuższą rozmową.
- Wiza irańska, którą Łukasz miał wbitą w paszporcie, w żaden sposób nie zainteresowała strażników lotniska albo jej nie zauważyli (co byłoby dziwne).
- Wiza izraelska nie jest wbijana do paszportu, lecz dostaje się ją w postaci dwóch osobnych karteczek.
- Transport z lotniska Ovda do Eilatu: Najbardziej popularna linia busów to Egged Bus. Wszelkie informacje znajdziecie tutaj.
- Noclegi: Spaliśmy w Apartamencie „Sea View Eilat”. Świetne miejsce niedaleko od centrum i z widokiem na centrum, Morze Czerwone i Jordanię.
- Jedzenie: Falafele jedliśmy w „Itzik Shawarma”, adres: Sderot HaTmarim 37.
- Tani sklep, w którym robiliśmy zakupy, znajduje się niedaleko lotniska w centrum Eilat, przy ulicy Derekh ha-Arava 3, wejście po prawej stronie pod znakiem Coca-Cola. Otwarty również w Szabat.
- Miejsce, gdzie plażowaliśmy: około 5 km od centrum w stronę Egiptu, o tutaj
Cześć! 🙂
Oprócz robienia zdjęć krajobrazowych i prowadzenia bloga, zajmujemy się również fotografią profesjonalnie.
Wejdź na nasze portfolio i zamów u nas sesję zdjęciową!